Bhutanu się nie zwiedza, tylko się go doświadcza | Relacje z podróży

09-06-2020

 

Podróżniku, co powiesz na podróż do Bhutanu? Felicja Bilska – od 15 lat miłośniczka Kraju Grzmotu Smoka – nagrała dla Ciebie odcinek video**, a dziś dodatkowo opisuje to, czego sama doświadczyła. I nie, nie przeczytasz tu suchych faktów – to byłoby zbyt proste. Przeczytasz o aurze kraju, ludziach, codzienności z perspektywy poza przewodnikowej. Bo jak mówi Fela: Bhutanu się nie zwiedza. Bhutanu się doświadcza!

** Chcesz obejrzeć odcinek o Bhutanie? Wyślemy via newsletter. Zapisz się TU>>

 

Często czytam o atrakcjach turystycznych Bhutanu. O trekkingu do Tygrysiego Gniazda, wizycie w Phunaka Dzongu, udziale w tsechu czy pudźy. Tymczasem w Bhutanie wszystkie te miejsca i wydarzenia nie powstały z myślą o turystach. Wszystkie te miejsca i społeczności, do których chcesz dotrzeć, np. do Laya czy Brokpa, żyją swoim własnym życiem i ani im się śni tworzyć historię na nowo dla turystów. W dzongach mieszczą się urzędy władz, w klasztorach żyją mnisi, a tsechu to ważne buddyjskie święto. Dlatego Bhutanu się nie zwiedza, a Bhutanu się doświadcza.

Turystyka w Bhutanie to wypadkowa rozwoju w sensie ogólnym – powiedział mi kiedyś Namgay – Chcieliśmy się otworzyć na świat, ale na własnych warunkach. Stworzono więc alternatywę dla turystyki masowej i indywidualnej plecakowej, wprowadzając reglamentację ruchu w postaci nałożenia obligatoryjnej opłaty za każdy dzień pobytu (obecnie 260-290 USD). Za co płacisz? 65 USD wędruje na poczet podatków, budowy szkół, rozwoju medycyny, wsparcia projektów ochrony środowiska etc. Pozostała kwota to Twój nocleg w hotelu ***, pełne wyżywienie, przewodnik, komfortowy transport i wszystkie bilety wstępu.

Co by się stało, gdyby Bhutan opłaty nie wprowadził? Kraj 6,6 razy mniejszy od Polski, himalajski, ubogi, od lat 70. XX wieku stawiający na zrównoważony rozwój, bo dziedzictwo przyrodnicze wespół z filozofią buddyjską są wątkiem i osnową dla bhutańskiej tożsamości. I choć może to brzmieć zbyt idealistycznie, szacunek ten widać gołym okiem.

Z powyższych opłat zwolnieni byli członkowie SAARC-u. Póki zainteresowanie krajem było wśród nich niewielkie, problemu nie było, lecz kilka lat temu popyt na wakacje wzrósł i przez Bhutan przetaczały się fale turystów z Indii. Efekt? Przeciążona infrastruktura, więc od lata 2020 oni też będą wnosić opłatę.

Pieniądze są potrzebne choćby na drogi. Popatrz na mapę turystyczną Bhutanu. Kraj leży we Wschodnich Himalajach, a w Himalajach budowa dróg to zawsze problem, koszt i ślimacze tempo, bo przecież znaczną część tras trzeba wykuwać w skałach. Znasz to, jeśli podróże powiodły Cię do Ladakhu, Zanskaru lub do Mustangu (ob. w Nepalu), a jeśli nie znasz – wszystko przed Tobą :).

Lato w Bhutanie to monsuny. Lawiny błotne i osuwiska kamieni niszczą co z mozołem budują indyjscy czy bangladescy robotnicy. Na własnych grzbietach noszą kamienie, obsługują koparki, ich ręce rozciągają druciane siatki zabezpieczające skalne ściany. To oni budują bhutańskie drogi.

W tzw. sezonie turystycznym (wiosna, jesień i początek zimy) też zdarzają się psikusy, zwłaszcza jadąc z zachodu ku Dochu La – przełęczy na wysokości 3150 m n.p.m – i dalej w interior. Jednak wtedy reperacja trwa szybciej i taki „stop” w podróży może być elementem doświadczenia bhutańskiej rzeczywistości :).

A może ciekawi Cię, jak się po Bhutanie jeździ? W Paro znajduje się najlepszy pub w kraju. Wieczorami spotkasz tam młode pokolenie, otwarte na rozmowy i zabawę. Bar jest świetnie zaopatrzony, czasem są koncerty na żywo. Prosto z Thimphu jechałam razu pewnego właśnie do tego baru. Samochód osobowy, znajomy kierowcą, pytam z ciekawości: ile wyciągnął najwięcej na trasie? Więcej niż 60 km/ha nie polecam – powiedział i zaśmiał się tak, jakby diabła przechytrzył.

Śmiech to zresztą antidotum na wszystko. Bhutańczycy śmieją się często i gęsto.  Niewymuszenie, spontanicznie i z głębi trzewi. Nic Cię tak nie przywróci do pionu, jak solidna dawka bhutańskiego śmiechu podlana kropelką rubasznej ironii. Nie myl jednak śmiechu z uśmiechem, zwłaszcza gdy policjant uprzejmie poprosi, by nie robić zdjęć w świątyni. Drugi raz może nie poprosić. Może z kamienną twarzą (albo groźnym obliczem rodem z malowideł naściennych w Gangtey Gompie – jak na zdjęciu poniżej), potowarzyszyć Ci do wyjścia. W tempie dostojnym albo przeciwnie – olimpijskim.

A jak się dostać do Bhutanu i dlaczego najlepiej drogą powietrzną? Bo przelot nad Himalajami to przygoda sama w sobie. To turystyczny slogan, ale sprawdza się co do joty. Najpierw lecisz nad ośnieżonymi szczytami. Wszystko przypomina zamarznięte morze z lodowymi falami, których krawędzie są jak ostre noże. Potem samolot obniża lot i pruje do samego serca doliny Paro otoczonej zielonymi wzgórzami. Sprawdź swoje tętno – jest moc!

Taką moc możesz też poczuć w trakcie trekkingu do Takstang, a potem defilując kamiennymi trasami już wewnętrz Tygrysiego Gniazda. Czujesz tę wibrację? – zapytała Dorota, trzymając dłoń kilka centymetrów od ściany złotej stupy w jednym z sanktuariów. O to samo zapytałam przewodnika: Żeby tego doświadczyć muszę przyjść tu sam, muszę czuć potrzebę usłyszenia tej muzyki. Cóż, Tygrysie Gniazdo dla jednych śpiewa, innym wibruje, a jeszcze innych zwyczajnie zachwyca. Znaczy żyje.

Klasztor zawieszony jest na krawędzi urwiska 900 metrów nad ziemią, ale to nie tylko budynki. To świadectwa determinacji Bhutańczyków. U dołu widzisz jedynie jasne małe kosteczki, które im wyżej się pniesz odsłaniają całkiem pokaźną linię gabarytów. Chyba nic tak nie rozpala wyobraźni, jak świadomość, iż wszystkie materiały potrzebne do budowy Tygrysiego Gniazda wniesiono na ludzkich barkach. Wnoszono już w XIII wieku, a gdy w 1998 roku pożar strawił znaczną część klasztoru – wszystko odbudowano w ten sam sposób!

Takie jest prawo w Bhutanie, że nie postawisz architektury innej niż tradycyjna. Domy mają mieć lica klasyczne bhutańskie, trochę przypominają (i nie bez przyczyny) tybetańskie. Czorteny mają mieć kwadratową podstawę i dach z łupka obciążonego kamieniami. Nie ma zgody na szklane budowle, nowoczesne betony i reklamy wielkości stodoły. W dodatku wszystko ma być wkomponowane w lokalny krajobraz. Dzięki temu czujesz się tam, jak na planie filmowym, bo dodatkowo – w godzinach pracy – Bhutańczycy chadzają w strojach tradycyjnych. Kobiety w kirach, mężczyźni w gho.

Cały ten koloryt wzbogacają lokalne bazarki, gdzie temat ziemniaków, cebuli i czerwonego ryżu, może być punktem wyjścia do rozmowy o oświeceniu albo spotkaniu gdzieś w wysokich górach na wschodzie włochatego Yeti. Na małych bazarkach w Paro lub Traszigang można kupić suszony pieprz w krzaczku i jeden z 80. rosnących tam gatunków chilli. Od wściekle ostrych, które wycisną z Ciebie ostatnie siły, ale i oczyszczą w każdy możliwy sposób, po łagodne jak baranki. Z chilli przyrządza się Ema Datsi (emadatsi), potrawę narodową, czyli smażone chilii z kremowym zawiesistym sosem serowym. Pycha!

Niewiele ponad 1,5 godziny zajmuje teraz przejazd z Paro do Thimphu. Po drodze na wzgórzu wznosi się imponujący złocony Budda. Pamiętam, jak to wszystko budowano, jak wyłaniały się formy i stapiały z tutejszą aurą spokoju. Przepiękne to miejsce – dostojne, eleganckie. Pod posągiem jest hol świątynny, gdzie umieszczono 125 tysięcy miniaturowych posążków Buddy Śiakjamuniego. Nie, nie liczyłam, więc albo uwierzysz na słowo, albo zapraszam do liczenia :)

Wspomniałam już o Dochu La? To przełęcz, którą musisz pokonać chcąc jechać ku dolinom w centrum kraju. Prócz słynnych 108. czortenów z 2004 roku i Czarnego Klasztoru, na przełęczy jest jedyny w swoim rodzaju las w lesie. Las pachnący, bo iglasty, las szumiący tysiącami flag modlitewnych rozwieszanych tam od setek lat. Ozdobione mantrami, sylabami i fragmentami sutr buddyjskich mają za zadanie rozsiewać w świat dobre wibracje…

Za przełęczą zaczyna się inny świat. Ziemia i powietrze pachną wyraziściej i częściej wieje wiatr. W centralnym Bhutanie zlokalizowana jest polodowcowa dolina Pobdżika (Phobjikha), otoczona Górami Czarnymi. Subiektywnie? Jest taki rodzaj piękna, nad którym nie przejdziesz obojętnie. Pobdżika to właśnie taki region.

Szukasz przykładu na autentyczne bhutańskie zaangażowanie w balans ekologiczny? Pobdżika to dobry przykład. Znaczna część terenu jest podmokła, więc w 2008 roku pojawiły się plany osuszania ziemi i budowy infrastruktury, w tym turystycznej. Plany z takim przytupem, że aż duchy ziemi zastrzygły uszami, a czarnoszyje żurawie trzepotały skrzydłami! Rząd wówczas oświadczył, że zmiany można wprowadzać – byle powoli, pod ścisłą kontrolą i tylko w niektórych miejscach. Dlaczego? Bo w dolinie Pobdżika żyje żuraw czarnoszyi, lamparty, czarny niedźwiedź himalajski, rośnie też np. szafran. I to jest ważniejsze.

W Bhutanie doświadczasz niecodziennej codzienności, oderwanej zupełnie od tego, co znasz. Weźmy przykład domów. Jak się buduje bhutańskie domy? Wybiera się tyle drzew, ile potrzeba i nie więcej, a w miejsce ściętych sadzi się nowe. Gdy dom już gotowy, będzie impreza i będzie specjalista malarz, który według określonego rytuału fasadę ozdobi wizerunkami fallusów.

Fallus to atrybut szalonego jogina, mistyka, uciekiniera z Tybetu – Drukpy Kunleya, żyjącego na przełomie XV i XVI wieku. Pamięć o nim – o jego nieprawdopodobnych wyczynach, a nade wszystko naukach o życiu, stała się motywem przewodnim bhutańskiej mentalności.

Bhumtang ze swoimi czterema dolinami (Czumej, Czokar, Tang, Ura) to centrum centrum kraju – w sensie dosłownym i kulturalnym. Tu też odbywają się barwne tsechu – święta na część Guru Padmasambhavy (Guru Rinpocze), których punktem kulminacyjnym są tańce Cham – w maskach.

Tańce Cham znasz z Ladakhu albo Tybetu. Stanowią połączenie rdzennych wierzeń bon, buddyzmu, tradycji chińskiej i indyjskiej z nadaną narracją przez wizje doświadczonych mistrzów. Kompletny strój z maską waży ze 20 kg, dlatego tańce rozpoczynają się powoli, przechodząc w trans. Najbardziej spektakularne tańce Cham w Bhutanie można zobaczyć w Dramiste, Paro lub Thimphu, a lokalne np. w Bhumtangu we wsi Ura.

Jest wiele miejsc w Bhutanie, które można odwiedzić raz, a potem wspominać je latami. I wiele takich, do których się wraca, a mimo to wciąż zaskakują. Bhutan jest trochę jak dobra poezja – czytasz i czytasz, i za każdym razem odkrywasz kolejne dno.

Ale Bhutan to przede wszystkim kraj z krwi i kości. Ze swoimi problemami, rosnącymi wraz z upływem czasu, swoją otoczką legendarnej krainy szczęścia i zwyczajną ludzką twarzą. Tyle wystarczy, aby na mapie świata stał się punktem małym, lecz wyjątkowym. To też sprawia, że Bhutanu się nie zwiedza. Bhutanu się doświadcza.

Tekst: Felicja Bilska | Foto: Felicja Bilska, Tomek Tułak

Czytasz naszego newslettera? Jeśli nie, warto nadrobić tę zaległość! Wysyłamy zaproszenia, odcinki naszego programu podróżniczego i solidne info z pierwszej ręki.  Zapisz się >>>

Podróżuj z nami - Om Tramping Klub